Rozmowa: Zuzanna Bukłaha z Anną Bal, która ukazała się w Gazecie Wyborczej 10.08.2018
(http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,165089,23719546,w-piatek-wieczor-siedze-w-domu-i-czuje-ze-cos-mi-umyka-dlaczego.html)
W piątek wieczór siedzę w domu. I czuję, że coś mi umyka. Dlaczego?
Jak kruche muszą być nasze więzi, skoro boimy się, że gdy nas gdzieś zabraknie, to się od razu przerwą - o samotności w wielkim mieście i epoce narcyzmu, z którą przyszło się nam zmierzyć, opowiada Anna Bal, psychoterapeutka i psycholożka.
Zuzanna Bukłaha: Jest piątek wieczór. Nie mam ochoty nigdzie wychodzić, postanawiam zostać w domu i nic nie robić. Od razu pojawiają się wyrzuty sumienia. Dlaczego?
Anna Bal: Czujesz, że coś ci umyka? Że wszyscy się bawią lub odpoczywają, a ty jedna nie? To rodzaj fałszywej rzeczywistości. Nie mogę być wszędzie, a jednocześnie mam dostęp do tylu informacji i wiedzy o tym, co się dookoła dzieje, że zaczynam od siebie oczekiwać, że będę bardziej „włączona”. A co za tym idzie: popularna, zapraszana.
O czym to świadczy?
To wynik niedostatecznego poczucia więzi międzyludzkich. Jak kruche muszą być, skoro boimy się, że gdy nas gdzieś zabraknie, to się od razu przerwą. I, że jeśli nie będziemy ich non stop aktualizować, to wypadniemy. A tak naprawdę dotyka to głębszego problemu. Można to porównać do związków. Jeśli relacja jest wystarczająco mocno oparta na zaufaniu, to samotny wyjazd jednej osoby nie budzi u partnera niepokoju. A jeśli nie wiemy, jak wygląda nasza relacja z drugą osobą, samym sobą i ze światem, to zawsze będziemy niespokojni.
Można winę zrzucić na tempo, w jakim żyjemy?
W Warszawie żyjemy w różnych tempach, każdy ma swoje, ale wiele z nich napędzonych jest potrzebami, które tak naprawdę czystymi potrzebami nie są. To wymagania współczesnej kultury, w której przyszło nam żyć. Mówi się, że żyjemy w tzw. epoce narcyzmu, a nawet możemy już obserwować jej skutki.
Czym się ta epoka charakteryzuje?
Człowiek epoki narcyzmu jest skoncentrowany na poczuciu własnej wartości i potwierdzaniu jej w oczach innych. Najczęściej poszukuje więc takich odpowiedzi ze świata, które będą wspierały jego siłę, sprawczość, moc i przekonanie o swojej wyjątkowości. Ma wielką trudność, by móc pomyśleć o sobie, że jest przeciętny, zwyczajny.
Nie lubimy tak o sobie myśleć.
A to jest współczesne słowo klucz. W gabinecie pacjenci, gdy sobie na takie myślenie choć przez chwilę pozwolą, mają szansę na odzyskanie równowagi. Dzięki temu mogą odnaleźć się pomiędzy „wygnaniem a królestwem”, cytując Alberta Camusa. Patrząc historycznie, ważnym momentem dla współczesnej kultury narcyzmu były przemiany społeczno-kulturowe po II wojnie światowej. Wartości wspólnotowe zaczęły ustępować coraz silniejszej indywidualizacji, rozproszeniu więzi.
Dzisiejsi trzydziesto- i czterdziestolatkowie to dzieci pokolenia powojennego. Ich rodzice mieli poczucie ogromu możliwości, jakie się przed nimi otwierały. I że wszystko jest możliwe. W dobrej intencji przekazali dzieciom, że mogą wszystko, że stworzą wspaniały świat.
I coś się po drodze zepsuło.
Naturalny bieg rzeczy. Te życiowe siły, poczucie możliwości zostały nakierunkowane tylko w jedną stronę. Zostaliśmy doinwestowani głównie w obszarze sprawności, sukcesu, wydajności. A wszystko inne, takie jak przeciętność, słabość, uczuciowość, wrażliwość czy śmiertelność zostało pominięte. To nie jest takie proste, że cywilizacja zła wyprodukowała kapitalizm, i to wszystko. To wyrosło także z ludzkiego pragnienia stworzenia lepszego świata. To, że pokazujemy tylko tę jedną, sprawczą stronę siebie, nie może się dobrze skończyć. Jeśli moja wartość siebie wynika tylko z tego, co osiągam, a cała osobowość zbudowana jest z tzw. fałszywego self, to tworzy się z tego wydmuszka. W gabinecie spotykam się bardzo często ze zdaniem: „nie wiem, kim jestem”.
Tracimy ze sobą kontakt.
Tak. Poprzez nadmuchanie, dbanie o swój wizerunek. Choć oczywiście ta nadmuchana część staje się w pewnym sensie także prawdziwa. Potrafimy z nią żyć do końca życia. Tym bardziej że ona jest bardzo sprawcza. Więc dopóki nie pojawi się kryzys albo jakaś życiowa wtopa, to nie mamy poczucia, że coś nie gra.
Na Facebooku wszystko się udaje
Z czym jeszcze przychodzą pacjenci?
Z poczuciem, że wszystko jest cudowne, układa się, ale nie są szczęśliwi. Nie mają czucia. Nie wiedzą, co jest nie tak.
Nie wiedzą, bo wstydzą się swoich emocji?
Poprzez fałszywe self pokazujemy tylko jedną część. Jeśli schowamy emocjonalność, to jak mamy być szczęśliwi i tworzyć relacje? Potrzeba zbliżenia jest podstawowa, ale trudno się zbliżyć, bo to budzi potworny lęk. A co jak ktoś dotknie rany, tego, co schowane, czego do końca sami nie znamy, z czym nie umiemy sobie poradzić? Więc albo lepiej trzymać ludzi na dystans, albo w relacji do końca się nie odsłaniać.
Czyli można być w związku i być samotnym.
Można. I to jest najgorsza samotność. Czyli taka, która dotyka ludzi wśród ludzi. Nic nas z nimi głęboko nie łączy.
Samotność ma definicję?
Ja bym powiedziała, że to stan, w którym nie mam poczucia jasności, kim jestem, nie mam ze sobą kontaktu. Jestem odłączona od emocji. Przez co nie mogę się podłączyć do innych ludzi. Tak się mówi też o depresji: piekło niemożności podłączenia się do innych i do siebie.
Twoi pacjenci skarżą się na samotność?
Co ciekawe, bardzo rzadko przychodzą z tematem samotności. Na pierwszej wizycie nie mówią: „Dzień dobry, jestem samotny, proszę mi pomóc”. Ale problem samotności bardzo często wypływa podczas samej rozmowy. Gdy mowa o związkach, relacjach, stosunku do świata.
Jesteśmy samotni, bo często kultura sprawczości i wydajności, w której żyjemy, podsyca nasze pragnienia: działajmy szybciej, lepiej, musimy osiągnąć jeszcze to, to i to, bo inaczej nie jesteśmy nic warci. Tak działa fałszywe self: tylko człowiek, który coś osiąga, jest wartościowy. I tylko taką twarz mogę pokazać na zewnątrz lub w mediach społecznościowych. Mało jest zdjęć na Facebooku, które pokazują, że coś się nam nie udało.
Chcemy być idealni. Mieć moc.
I to jest ta pułapka. Zamiast zastanawiać się, kim chcemy być, lepiej dotrzeć do tego jacy jesteśmy. Nawet z naszą ciemną stroną, bo nie chodzi o to, żeby ją realizować, ale ją wydostać i przyjąć. Mamy swoją drugą stronę. Jest noc i dzień, wszystko ma swój naturalny rytm. To nie jest tak, że przychodzimy do terapeuty i mówimy: coś się zepsuło, napraw mnie. Musimy nauczyć się żyć w niepewności, czymś niejasnym. Pogodzić się z tym, że życie ma różne wymiary, że jest, jakie jest. Znaleźć czas na ból, stres, złość, smutek. W czymś jesteśmy dobrzy, w czymś kiepscy. I nie chodzi o szukanie środka, tylko przyzwolenie sobie na poczucie, że jest się w czymś różnym.
Zapominamy też o cielesności. Albo jest całkowicie pominięta, albo odgrywa funkcjonalną rolę: ma spełniać określone funkcje lub dobrze wyglądać. A przecież ona łączy się z naszymi ograniczeniami, np. chorobą czy śmiercią.
Sen ostoją wolności
Jest jakieś lekarstwo na samotność?
Świadomość tego, co się dookoła nas dzieje. Choć oczywiście trzeba pamiętać o tym, że są ludzie, którzy po prostu potrzebują mniej kontaktu ze światem.
Czyli samotność nie musi być taka zła.
Jest wręcz niezbędna, żeby żyć z innymi. Oddalenie może być bardzo wartościowe, bo tylko wtedy możemy złapać kontakt z samym sobą. A potem zbliżyć się do drugiego człowieka. Czyli bycie pomiędzy samotnością a powiązaniem, wspólnotą, co Albert Camus określał jako napięcie między solitaire (fr.) - samotny, a solidaire (fr.) - solidarny. Strach przed wypuszczeniem z rąk figury kontaktu powoduje nieustający przymus bycia podłączonym. A zaufanie i relacja paradoksalnie nie rozwijają się wówczas, gdy coś cały czas sprawdzamy, wymaga ryzyka, wypuszczenia się w podróż w nieznane. Teraz jest tak, jakby trudniej było uzewnętrznić coś bezpiecznego i stałego. Jakby wszystko było tymczasowe. „Mamy przecież mentalność gości hotelowych”, pisał Świetlicki, obracamy się i widzimy tylko zmiętą białą pościel. Mój znajomy powiedział mi kiedyś, że jeżdżąc w delegacje i śpiąc w hotelowym pokoju, gdy dostaje dwójkę, to rozrzuca tę świeżo zaścieloną pościel w pozostałej części łóżka. Po co? Żeby uniknąć tego granicznego i przerażającego poczucia pustki i osamotnienia.
Czyli spakować się i raz na jakiś czas wyjechać poza miasto?
Nie tak szybko. Najpierw jest lęk przed puszczeniem się, relaksem, poczuciem pustki. Jak wyjść z tego pędu? Zatrzymać się? To niebezpieczne.
Zaczynamy się obwiniać, że chcemy pozwolić sobie na „nicnierobienie”. Nie potrafimy się wyłączyć, odpoczywać. Boimy się, że w tym czasie wypadniemy.
Jest taka książka „24/7. Późny kapitalizm i koniec snu” Jonathana Crary'ego o superwydajnym człowieku. Podczas badań odkryto, że jest gatunek ptaka, pasówka białobrewa, który potrafi przez siedem dni nie spać. I naukowcy chcą to przełożyć na człowieka i zredukować u nas potrzebę snu. A sen to ostatnia ostoja naszego buntu, wolności. Wszystko inne jest już zagospodarowane.
A ludzie nie boją się z tej wydajności leczyć?
Jasne, że się boją: że stracą swoją moc. A trzeba jej trochę stracić, a przynajmniej tego doświadczyć. Poczucia, że nie muszę jej cały czas mieć, bo jest to nieludzkie.
Kobiety mają tutaj trochę prościej, bo miesiączkujemy, zachodzimy w ciążę. Mamy naturalnie zakodowane w organizmie, że jest czas gorszego funkcjonowania, że nie zawsze musimy być na najwyższych obrotach. Męskość ma z tym obecnie bardzo duży problem. Mężczyźni myślą, że to jedyne, co mają dobrego. A w efekcie, gdy sobie odpuścimy, to tak naprawdę zyskujemy. Zaczynamy być elastyczni, dopuszczamy do siebie dwa bieguny. I mamy wolność: fajnie się czasami podłączyć, o coś zawalczyć, a czasami odpuścić i się wycofać.
Czy ten stan napięcia nie kończy się depresją?
Często tak, ale – choć to może dziwnie zabrzmi – powinniśmy depresji podziękować. To choroba, w której na poziomie emocjonalnym nie jesteśmy w stanie wyrazić swoich potrzeb, nie umiemy po nie sięgnąć w kontakcie z innymi. Ale przychodzi z nią także depresyjne zatrzymanie. Bezruch, który jest niezbędny, aby kontakt ze sobą przywrócić. Spojrzeć na sygnały: czego było za dużo, za szybko, gdzie się pogubiliśmy. Mamy to szansę zobaczyć, o ile oczywiście w tym czasie przyjdzie odpowiednia pomoc.
Wywrócony rytm
Strasznie to wszystko smutne.
Niekoniecznie, bo widać też odwrócenie. Coraz więcej ludzi w dużych miastach zaczyna tęsknić za przyrodą. Interesują się roślinnością, ekologicznymi eventami. Są myśli: o jak fajnie byłoby uciec z tego miasta. To oznacza, że zaczynamy pytać siebie o własne potrzeby.
Mam koleżanki, które siedzą na stronach z ogłoszeniami poza miastem. Nie po to, żeby kupić tam dom, tylko żeby sobie pomarzyć. Bo w mieście naturalny rytm jest wywrócony. Zaczynamy to czuć.
To może wystarczyłoby, gdybyśmy potrafili odpoczywać? Ostatnio wyjechałam na kilka dni. Przez pierwsze dwa zastanawiałam się, co jest w skrzynce mailowej, albo co w tym czasie mogłabym pożytecznego zrobić.
Kompletnie nie umiemy poradzić sobie z odpoczynkiem. Tak naprawdę, aby wypocząć na urlopie to trzeba się do tego przygotować. Nie naciągać pracy w ostatnim tygodniu. Zanim nasz system się zaktualizuje, to urlop się może już skończyć. I wcale nie musimy sprawdzać maili z pracy, ale nauczyliśmy się tak żyć. Jak więc odpoczywać? Szukać swojego sposobu i granic. Co pozwoli na tyle zaufać sobie, że nic się nie stanie z moim wizerunkiem, gdy na chwilę odłączę się od pracy? Jak nie odpowiem na maila dzisiaj o 22, tylko następnego dnia o 8, to nie będzie wielkiej różnicy. Mamy prawo do tego, żeby nie być wiecznie podłączonym.
Mam też wrażenie, że chcemy być wszystkim naraz, łączyć role.
To rodzi frustracje: być matką, ojcem, przyjacielem, partnerem, pracować, spełniać się, i jeszcze, co częste, nie być swoim rodzicem.
Dlaczego świat tego od nas wymaga?
To nie świat. To najczęściej my sami.
Anna Bal - psychoterapeutka, psycholożka - absolwentka Moskiewskiego Instytutu Gestalt (Odessa, Kaliningrad) oraz Instytutu Integralnej Psychoterapii Gestalt (Kraków). Współpracuje jako młodszy trener z Instytutem Treningu i Edukacji Gestalt w Rzeszowie. Interesuje się pracą terapeutyczną z parami oraz związkami psychoterapii i sztuki. Pisze o psychoterapii. Mieszka i pracuje w Warszawie (annabal.pl).